The sounds of insects, Peter Liechti

Data:
Artykuł zawiera spoilery!

Nie, nie stałam się nagle miłośniczką horrorów, filmów przyrodniczych, czy jakichkolwiek turpistycznych klimatów. I nie jest takim też ten film, na który wybrałam się w niedzielne, słoneczne popołudnie.

Punktem wyjścia historii jest odnalezione ciało mężczyzny, w prowizorycznej chatce w lesie. Wraz z nimi myśliwy odnajduje jego dziennik, dzięki któremu można odtworzyć historię ostatnich dni tego człowieka. Otóż umarł on w tym lesie nie z powodu wypadku, czy morderstwa. Jego śmierć nie była przypadkiem, tak jak przypadkowe nie było jej miejsce, ani sposób. Okazuje się, że ten gęsty i odludny las był miejscem, które wiele lat wcześniej uderzyło go swoim pięknem i odizolowaniem. Po latach wraca, by tu umrzeć. Jego samobójstwo nie jest desperackie, nagłe i brutalne, nie. On po prostu przestaje jeść i czeka. Oddaje się śmierci w ten powolny sposób, do końca prowadząc swoje notatki.

Film jest dokumentalno-artystycznym zapisem ostatnich dni tego człowieka. Jedyny głos, jaki słyszymy, to głos naszego bohatera z offu, który dzień po dniu opisuje, co czuje. Patrzymy też wraz z kamerą jego oczyma - wpatrujemy się w foliowy dach jego ostatniego "domu", wychodzimy, póki siły pozwalają, na zewnątrz i patrzymy na niebo, drzewa... Większość czasu jednak, przed naszymi oczyma przemykają wysmakowane estetycznie obrazy, niczym sny lub wizje udręczonego umysłu. W tej samotności każde drzewo, a nawet gałązka rysują się jakby osobno, oddzielnie. Sekundy mijają tak jak minuty i tego straszliwego tempa reżyser nam nie oszczędzi, spędzimy tak z nim każdy z sześćdziesięciu dni, jakich potrzebuje dusza, by uwolnić się z wycieńczonego ciała.

(Znajomi zapytali mnie "dlaczego chciałaś obejrzeć ten film"? Zadawałam sobie podobne pytanie, siedząc w pustej sali kinowej, z której jedyna inna osoba wyszła niedługo po rozpoczęciu projekcji, a ja poczułam się tak sama wobec jego umierania, jak bardzo sam w tym lesie był on. Chciałam chyba poznać stan umysłu człowieka, który decyduje się odejść, z taką premedytacją i konsekwencją. A może chciałam spróbować (w ten dziwny i bezpieczny sposób, który gwarantuje nam kino) umierać trochę razem z nim?)

Wiele recenzentów tego filmu, skarży się, że nie dowiadujemy się, co tak naprawdę skłoniło tego człowieka do samobójstwa. Nie bardzo rozumiem ten zarzut, gdyż w pewnym momencie on sam wyraźnie mówi, że musi odejść, gdyż nie pasuje do tego świata. W innym miejscu wspomina, że i tak od dawna czuł się martwy... Czy powinno się mieć ("dobre"?) powody?

W filmie Petera Liechtiego irytuje tylko jedno – bezbrzeżna głupota głównego bohatera, który z niezrozumiałych powodów postanowił odebrać sobie życie.

- pisze Rafał Świątek w Rzeczpospolitej. Ja bym powiedziała, że głupotą jest jedynie pogardzanie tym, czego nie rozumiemy.

Mnie bardziej interesowało raczej to, co czuje człowiek umierając, w ten sposób. Co robi i o czym myśli ktoś, kto leży i tak pokornie ale zarazem wyzywająco czeka na śmierć? Modli się? Dokonuje rachunku sumienia? Walczy z wątpliwościami? Nasz bohater jest ateistą. Przed śmiercią czyta Becketta i Dantego, słucha Bacha. Czego brakuje mu najbardziej? Towarzystwa innych ludzi. Marzy, by ktoś go odnalazł, jedynie po to, by zamienić z nim parę słów. Nawet słysząc tytułowe odgłosy robaków, ucieszy się, notując: "Nie jestem tak naprawdę sam."

(Dlaczego umie cieszyć się muzyką Bacha i chce odejść zarazem? Pomyślałam o Clarissie Dalloway, która może ciągle kroczy londyńską ulicą o poranku i tak bardzo umie się cieszyć tą świeżością Londynu. Clarissie Dalloway, która może dlatego nie popełni samobójstwa. I pomyślałam też o Septimusie, który nie mogąc już żyć normalnie, wybiera swoją drogę).

Jeśli ktoś szuka w tym filmie wielkich odkrywczych słów, błyskotliwych przemyśleń na temat śmierci i życia, duchowej przemiany i innych filozoficznych porywów - zawiedzie się. Nasz bohater jest zwykłym. umierającym człowiekiem. Nie wie, co będzie dalej, choć boi się, że może nie będzie już nic... Że może żaden "koniec" nie istnieje. Wyzywa śmierć, oddaje się jej powoli, nie oszczędzając sobie ani jednej chwili tortury. Ale mimo to, jest tylko zwykłym, wystraszonym człowiekiem.

Mylą się więc ci, którzy mówią, że (...) to film, który dotyka absolutu

, przeczytałam w recenzji Jakuba Sochy. To prawda, jednak może dlatego, że zwykli ludzie rzadko "dotykają absolutu"...

Zaskoczyło mnie też przywiązanie tego człowieka do ziemskich rytuałów, jak na przykład higiena i skomplikowany system (jak na chatkę z folli i patyków) toalety, odprowadzającej na zewnątrz nieczystości. Mężczyzna umierając zanotuje: "Umyłem zęby". "Wyszedłem na zewnątrz, żeby się wykąpać w deszczu". I znowu ten kontrast, splot dwóch porządków, jednoczesne dbanie o ciało i powolne go zabijanie, wstrząsnął mną najbardziej.

Dlaczego nie skrócić tego wszystkiego, chciałoby się zapytać bohatera, obserwując w jak wielkich męczarniach mijają jego ostatnie dni. I jedyna odpowiedź, jaką można sobie samemu spróbować udzielić, to konieczność nadania swojemu życiu sensu. W tak paradoksalny sposób. Tak, jak anorektyczki przestają jeść, by poczuć wreszcie kontrolę i swoją siłę, tak i on udowadnia sobie swoją wartość, odchodząc w ten dziwny sposób. "Czuję się dumny, bo wiem, że nikt nigdy nie będzie próbował mnie naśladować" powie, a nam przejdą zimne dreszcze po plecach. Więc może po to to wszystko. Po to ten dziennik, żeby nie przeminąć jak krzyk w nocnym lesie, żeby zostawić po sobie ślad.

Innym zarzutem wobec tego filmu, na jaki się natknęłam, było to, że tak naprawdę powstał on na bazie książki, która luźno inspirowała się podobnymi przypadkami, że trudno odróżnić, co tu jest artystyczną kreacją, a co faktem... Czy czujecie się oszukani wiedząc to, już po przeżyciu tego filmu? Ja nie. Zresztą, jak powiadał Mark Twain, prawda bywa dziwniejsza niż fikcja, bo fikcja musi być prawdopodobna, a prawda nie.

(Notka opublikowana na blogu http://rozcinam-pomarancze.blog.pl)

Super recenzja, brawo! Czułem bardzo podobnie oglądając ten film, mimo że widziałem go w wypełnionej po brzegi sali Heliosu podczas festiwalu Era Nowe Horyzonty, spędzając wcześniej godzinę stojąc w kolejce, żeby dostać się na seans.

Kilka uwag...

Marzy, by ktoś go odnalazł, jedynie po to, by zamienić z nim parę słów. Nawet słysząc tytułowe odgłosy robaków, ucieszy się, notując: "Nie jestem tak naprawdę sam."

Ja raczej zrozumiałem, że bał się, co by się stało gdyby teraz nagle ktoś go odnalazł w takim stanie. I zastanawiał się co by wtedy zrobił -- czy zmuszony byłby przerwać swoją śmierć. Nie czułem tu tęsknoty za ludźmi.

Innym zarzutem wobec tego filmu, na jaki się natknęłam, było to, że tak naprawdę powstał on na bazie książki, która luźno inspirowała się podobnymi przypadkami, że trudno odróżnić, co tu jest artystyczną kreacją, a co faktem...

Tak, ten zarzut padł też po seansie we Wrocławiu. Reżyser też go nie do końca zrozumiał, ale też nie potrafił dokładnie powiedzieć co z tego co opowiada film jest prawdą a co fikcją. "Dokument" powstał na podstawie książki, która powstała (podobno) na podstawie zapisków człowieka który wybrał taką właśnie drogę zejścia z tego świata. Same zapiski nie są jednak dostępne, więc trudno przewidzieć, czy faktycznie kiedykolwiek istniały.

To nie ma jednak dużego znaczenia, bo film jest piękny i możemy uwierzyć w tę historię w całości, bez warunków wstępnych. Twierdzenie Twaina, jak większość jego złotych myśli, bardzo trafne.

Dzięki Michuk! I dziękuję za zaproszenie do tego portalu, który bardzo mi się podoba.

"Ja raczej zrozumiałem, że bał się, co by się stało gdyby teraz nagle ktoś go odnalazł w takim stanie. I zastanawiał się co by wtedy zrobił -- czy zmuszony byłby przerwać swoją śmierć. Nie czułem tu tęsknoty za ludźmi."

Tak, w pewnym momenci rzeczywiście bohater snuje takie rozważania. Ale ja pisałam akurat tu o czymś innym, to było na początku filmu, gdy on mówi o tym, że chętnie spotkałby kogoś, kogokolwiek, byleby tylko porozmawiać. Rozważania, o tym co by było, gdyby ktoś tu trafił, o których piszesz, pojawiły się trochę później. Cytat, który przytaczam jest też dość dokładny. Wydaje mi się, że to obsesyjne słuchanie radia tylko potwierdza moją teorię o tęsknotę za ludźmi.

Ale zgadzam się z Tobą, że to nie ma znaczenia, ile w tym filmie jest prawdy. Ja też wierzę w tę historię, tak jak wierzę w każdego filmowego bohatera, który mnie poruszył i o którym wiele ludzi dysktuje od wielu lat, mimo że był on wytworem ludzkiej fantazji.

Faktycznie, na początku coś takiego mówił. I to zapewne było też jednym z powodów, dla których podjął taką a nie inną decyzję.

Z tego co pamiętam faktyczna historia miała się wydarzyć w latach 80tych. Ciekaw jestem na ile aktualna jest obecnie. Świat się bardzo zmienił wraz z nadejściem ery globalnej wioski. Teraz nawet bardzo dziwnym ludziom łatwiej jest znaleźć bratnie dusze, m.in. dzięki niszowym społecznościom (internetowym), która mają rację bytu na skalę globalną, a nigdy nie mogłyby powstać w skali małego miasteczka.

Może za daleko odjeżdżam od meritum problemu, ale wydaje mi się, że wbrew powszechnemu przekonaniu, Internet może eliminować (przynajmniej w części) poczucie wyobcowania i samotności (choć jednocześnie odrealnia i spłyca czasem relacje międzyludzkie)...

Hm... Jeśli rzeczywiście wyobcowanie było przesłanką dla postępowania tego człowieka... A nawet jeśli, nie jestem pewna, czy to co nazywamy "wyobcowaniem" czy "samotnością" (mam na myśli uczucia o takiej sile, że mogą skłonić do samobójstwa), jest rzeczywiście brakiem towarzystwa osób o podobnych zainteresowaniach... Nie wiem, czy to nie jest raczej coś, co się nosi głęboko w sobie, co się zakorzeniło w osobowości, bez realnego odbicia w rzeczywistości..

Ale poza tym, jestem tego samego zdania co do funkcji Internetu. Zresztą relacje ludzkie w realu bywają często równie lub nawet bardziej płytsze i powierzchowne...

Oglądając ten film nieuchronnie musimy się zastanawiać "dlaczego". Nie dlaczego człowiek ten zdecydował się umrzeć, ale czemu wybrał taką metodę. Jeśli uciekał od bólu i cierpienia, które spotkało go w tym życiu, to czemu zdecydował się z własnej woli cierpieć aż tak bardzo? Właściwie tego cierpienia nie widzimy, jest nam oszczędzone, ale możemy się domyślać, przez co odczuwamy je jeszcze mocniej. Najbardziej oczywistym pomysłem, który przychodzi do głowy, to że wybrał taką metodę bo liczył na "cud', "znak" - pada zresztą w pewnym momencie taka sugestia z ust bohatera. Z drugiej jednak strony on sam tłumaczy, że chciał coś po sobie na świecie zostawić - choćby miała to być śmierć.

To, czy historia opiera się w jakiejś mierze na wydarzeniach prawdziwych, moim zdaniem jest istotne. Bo przez to odczuwamy ją silniej. Gdyby była czystą fikcją, wzruszylibyśmy ramionami, że jest wymyślona i nieprawdziwa. A tak (nawet jeżeli wiele szczegółów się nie zgadza), nie możemy - wiemy, że jest prawdziwa.

A tak na marginesie, z tego co pamiętam, to bohater w rzeczywistości był Japończykiem. Wspominam o tym dlatego, że o ile w naszym kontekście kulturowym wydarzenie to było szokujące, o tyle w Japonii może to być bardziej zrozumiałe. W japońskim (notabene genialnym) filmie "Ballada o Narayamie" starzy ludzie udawali się dobrowolnie w góry, by tam umrzeć z zimna i głodu. Może więc nie rozumiemy postawy bohatera, bo oceniamy go z naszej zachodniej perspektywy?

Z tego co ja wiem, scenariusz jest oparty na noweli japońskiej, która jednak bazuje na dwóch takich wydarzeniach - jednym, które miiało miejsce w Japonii i drugim które rozegrało się w Szwajcarii. Ale pewnie masz rację, że inna będzie ocena w naszym kręgu kulturowym.
Co do wzruszenia ramion... Hm, "Cierpienia Wertera" to też jest fikcja, co jednak nie przeszkodziło wywołać w tamtych fali samobójstw wśród czytelnikó tej książki.

Dodaj komentarz