WCK - czyli Wrażliwe i Ciekawe Kino Borcucha

Data:
Ocena recenzenta: 8/10

Wychodząc z sali kinowej, oczywiście po uprzednim wysłuchaniu do końca piosenki, usłyszałam dialog dwóch dziewcząt, bynajmniej nie wyglądająych na licealistki: "Podobało ci się?", "Nie było mnie wtedy na świecie, jak mogło mi się podobać!" Zadumałam się. Bo choć i ja nie będę udawać, że pamiętam cokolwiek z roku 1981, że coś w ogóle mogłam dostrzec z wysokości mojego "wózka z budką", to jednak całe lata osiemdziesiąte przecież bardzo we mnie wsiąkły. Czy taki film może się spodobać nastolatkom, dla których jeśli tenisówki, to tylko conversy, a na nosach wielkie okulary, które w mojej szkole nazywały się kujońskimi, ale dziś noszą dumne miano "nerdów"?

Zaryzykuję tezę, że może. Chociaż obraz Borcucha zagrał na moich najwcześniejszych wspomnieniach, jak ortalionowe kurteczki, brat w koszuli w kratkę chodzący na pogoteki i trabanty na ulicach, to przecież nie to stanowi o jego sile. To co naprawdę podobało mi się w tym filmie, to raczej fakt, że ta historia mogłaby się przydarzyć wszędzie i każdemu. Ot czwórka przyjaciół zakochanych w muzyce (fakt, że akurat w tym przypadku jest to punkrock, dodaje filmowi pazura, a widzom radochy), odkrywających życie, kobiety, smak buntu. W to wszystko wdziera się, oczywiście, świat dorosłych, z absurdalnych powodów próbując rozdzielać zakochanych i kneblować usta muzykom.

Tytułowe "wszystko, co kocham", to tak naprawdę rozwinięcie skrótowca, będącego nazwą zespołu - "WCK". Nazwa genialna, chropowata, trochę jak WC, trochę jak karabin CKM, a przecież kryje w sobie coś pięknego. Muzyka, bunt, miłość, pierwszy seks, przyjaźń, śmierć o tym wszystkim opowiada film Borcucha, w komunistycznych dekoracjach, na tle malowniczych kadrów Wybrzeża. I robi to bardzo wdzięcznie i sprawnie zarazem, w jego historię nie można nie uwierzyć i myślę, że każdy z nas spotkał kiedyś takiego Janka, wrażliwca, ukrywającego się pod grubą skórą rockmana. Zachwyciło mnie aktorstwo, zwłaszcza Olga Frycz, przekonująco wcielająca się w z pozoru delikatną i kruchą dziewczynę, która jednak świetnie wie czego chce i jak powinna się ustawić w życiu. Jest też kilka mocnych scen - na przykład chłopcy idący na koncert na tle maszerujących żołnierzy, bezpruderyjnie, ale ze smakiem sfilmowany seks, czy rewelacyjna i naprawdę wyzwalająca scena z wartburgiem (szczegółów nie zdradzę, a kto jeszcze nie widział niech pędzi do kina).

Film ten może nie wstrząsa, nie odkrywa nowych prawd, nie przynosi nowych recept. Ale jest świeży i wzruszający, równocześnie bez popadania w tani sentymentalizm. Nie ma tu uproszczeń, ferowania łatwych wyroków, czy jakiekogokolwiek historycznego dydaktyzmu. Chociaż ukazuje kawałek naszej historii, nie ma tu "nurzania się w polskości", obraz jest pokazywany z powodzeniem zagranicznemu widzowi, który nie musi mieć pojęcia o naszych realiach. Nie jest to też film dla nastolatków, a jego odbiór, według mnie, nie tyle zależy od daty urodzenia, co typu wrażliwości.

A na koniec, w miejsce pointy, oddam głos Kubie Wojewódzkiemu (i naprawdę nie sądziłam, że kiedykolwiek będę cytować tę osobistość, ale dziś po prostu nie mogę się powstrzymać): "Jeśli w młodości ważny był dla Ciebie rock, bunt, pierwszy joint i pierwszy raz wybierz się na ten film śmiało. Jeśli twoja dziewczyna nosi białe kozaczki (...), mówi "bibloteka" i uważa ze super są tipsy metalik, to idź na "Ciacho".

Zwiastun:

Czytałam w jakimś wywiadzie z Borcuchem, że Kuba wzruszył się bardzo na projekcji WCK i nawet łezkę uronił. Co chyba najlepiej świadczy o tym, jaką moc ma to borcuchowe sentymentalne kino. ;)

Pewnie Kubie się przypomniał pierwszy seks ;) Tak naprawdę to nie jest film do płaczu, raczje można porechotać.

Kuba Wojewódzki zaczyna popadać w średniowiekowy sentymentalizm zdaje się ;)
Domyślam się też, że nie widział choćby "C.R.A.Z.Y", bo gdyby tak było to sądzę, że nie zachwycałby się tak "Wszystko co kocham".
@Czara, piszesz, że podobało Ci się w filmie to że historia mogłaby przydarzyć się wszędzie i każdemu. To dość ogólne stwierdzenie, bo przecież cała masa filmów opowiada takie historie, historie które mogłyby się przydarzyć. Co masz na myśli stosując ten skrót myślowy?
Wspominasz o czwórce chłopaków zakochanych w muzyce, że pazur, że radocha, ale tej muzyki tu jest tak naprawdę niewiele, pazur raczej krótki, a radocha znikoma.
Jeśli chodzi o muzykę to jest próba w scenie pierwszej (najlepszy fragmencik filmu moim zdaniem), są dwa koncerty, które zostały sfilmowane słabo, ten w Koszalinie szczególnie, bez wstępniaka, bez sekwencji zza kulis, bez jakiegolwiek oddźwięku po (poza plakatem w pokoju głównego bohatera). Bohater, o ile dobrze pamiętam w scenach w swoim pokoju ani razu nie słucha muzyki. Jest jeszcze scena z pianinem i palącą papierosa nauczycielką, scena, w której pojawia się informacja o egzaminie, który nigdy nie zostaje pokazany, nie ma żadnego do niego nawiązania. Po co ta scena? Bez sensu. No własnie. Największym mankamentem tego filmu jest moim zdaniem właśnie scenariusz. Bardzo niedoskonały, a dopełnieniem tego jest słaba jego realizacja.
Weźmy np. sprawę sąsiadki granej przez Katarzynę Herman.
Chłopcy przez połowę filmu "napalają się" na nią. Prowadząc odrobinę sztucznie zagrane rozmowy " kto i czy by ją".
W końcu odwarzają się przejść granicę pomiędzy skrytą obserwacją, a działaniem i w ten sposób dochodzi do sceny na klatce, a następnie do sceny w mieszkaniu kobiety.
Te sceny, następujące po sobie, powinny zawierać udzielający się widzowi, narastający ładunek emocji, napięcia z domieszką, być może, nieśmiałości i niepokoju. Widz powinien poczuć to co mogli czuć w tamtej sytuacji chłopcy.
Herman ma spory dekolt, zwiewną suknię przepasaną czymś na kształt materiałowego paska (nie znam się na tym), ma ostry makijaż.Dobry zabieg. Ten pasek i suknia później nieźle zagrają na i ponad ponętnymi pośladkami Pani Sąsiadki. Tyle, że Borcuch wraz z Englertem kompletnie nie uchwycili nastroju, emocji, czy atmosfery które w tych scenach być powinny odczuwalne dla widza. Odczucia bohaterów w dobrym kinie przenoszą się na widza. Niestety w dziele Borcucha
sceny nie promieniowały emocjami bohaterów. Miast narastającego napięcia seksualnego odczuwałem narastającą irytację. To co dzieje się dalej to już kompletna fuszerka.
Bohater wchodzi do mieszkania kobiety. W tym momencie powinno już naprawdę buzować. Wspomniana sukienka i pasek grają nieźle. Pasek opada. Sukienka swobodniej układa się wzdłuż ciała Herman. Widzimy ponętne kobiece pośladki i stop. Kamera zostaje gdzieś pomiędzy futryną drzwi i z daleka filmuje scenę. Zero napięcia. Zero emocji. Nic. Borcuchowi zabrakło koncepcji, wyczucia, a może po prostu doświadczenia. Jako widz zapewne chętnie przyjrzałbym się twarzom bohaterów w tamtej chwili, posłuchałbym przyśpieszonego oddechu nastolatka, zajrzał nieśmiało w dekolt dojrzałej kobiety.
Ciekawe jestem jak Ty, jako kobieta i wyrobiony widz odebrałaś tą scenę 
Po tym zdarzeniu jest jeszcze scena gdzie Herman woła, siedzącego z kumplem, bohatera, a ten zawołany reaguje irytacją. Kompletnie nie zrozumiałem o co chodziło. Skąd ta irytacja?
Historia z sąsiadką to tylko jeden z przykładów przeciętnej, a raczej słabej realizacji filmu. W większości scen zabrakło mi namacalnych emocji. Rezyser nie zadbał o mnie jako widza.
W większości scen brakowało mi umiejętnego wykorzystania środków filmowej ekspresji. Dostrzegałem próby, intencje twórców, ale dobre kino ukrywa skrzętnie owe próby czy intencje, porażając widza ich efektem.
Film mnie rozczarował, ale z drugiej strony cieszę się, że jestem w mniejszości 

@Ofermo - ja jako kobieta przyznam się od razu bez bicia, że nie zapamiętałam ani pośladków, ani piersi Katarzyny Hermann ;) Sukienkę natomiast tak ;) Ale do rzeczy.
"To dość ogólne stwierdzenie, bo przecież cała masa filmów opowiada takie historie, historie które mogłyby się przydarzyć. Co masz na myśli stosując ten skrót myślowy?" Uniwersalizm. Odniosłam się trochę do absurdalnego argumentu, że film nie może się podobać komuś kto nie żył w tamtych czasach. Żeby jakiekolwiek dzieło artystyczne było udane musi opowiadać historię, z którą widz może się zidentyfikować, niezależnie od miejsca i czasu, w którym żyje.
"Wspominasz o czwórce chłopaków zakochanych w muzyce, że pazur, że radocha, ale tej muzyki tu jest tak naprawdę niewiele, pazur raczej krótki, a radocha znikoma."
Dobrze napisałeś - wspominam tylko. Bo to nie jest film muzyczny i muzyka jest tu tylko pretekstem, a nie samym tematem. Ja "radochę" miałam i wydaje mi się, że słusznie Daniel Bloom zbiera za nią nagrody. Ale jak to z muzyką bywa, to może być subiektywne wrażenie, zawsze dla kogoś może być za mało, dla innego już za dużo.
Nie za bardzo natomiast pamiętam scenę, gdzie mowa o egzaminie, nie mogę się do niej odnieść. Pewnie była dla mnie dobrze wkomponowana i dla tego jej nie zauważyłam.

- edit

@Ofermo - i jeszcze na poważnie o wątku z sąsiadką. Dla mnie był on jednym z najmocniejszym w tym filmie i akurat tego będę bronić najbardziej. "Sztucznie zagrane rozmowy" były dla mnie takimi jakie je słyszałam od moich nastoletnich kolegów. Pewnie akurat tego Tobie nie muszę tłumaczyć, ale tak właśnie kojarzą mi się chłopcy w tym wieku, bardzo dużo rozmów o seksie, mnóstwo niestworzonych historii, ale tak naprawdę pierwsze zbliżenie do dla nich najbardziej stresujący moment, wciąż przed nimi. I, wbrew pozorom, dużo jest romantycznych chłopców w tym wieku (później jakoś im to mija, ale to taka moja uwaga na boku;), którzy tak naprawdę swój "pierwszy raz" chcą przeżyć z ukochaną osobą. Dlatego tutaj nie ma żadnych emocji, na co się skarżysz. Bo Janek wchodzi do mieszkania tej kobiety trochę wbrew sobie, zupełnie niegotowy na to, co się stanie. A co się dzieje? Ot po prostu kobieta ściąga mu spodnie i robi - proszę wybaczyć ten wulgaryzm, czy może po prostu kolokwializm, a osoby poniżej 18 uprasza się o zamknięcie oczu - loda. Porównaj tę scenę do późniejszej sceny na plaży z Basią. Wtedy zobaczysz emocje. Dlaczego chłopak się irytuje, gdy później sąsiadka przywołuje go do siebie? Bo on wcale nie ma ochoty na żaden romans z nią. Używając Twojego wyrażenia, co innego "zaglądanie w dekolt" - podglądanie jej jak się opala, rzucanie dwuznacznych spojrzeń itp. A co innego zobaczenie tego dekoltu w całej krasie... (i nie mówię tu tylko o fizyczności, rzecz jasna). Janek ma osiemnaście lat, sąsiadka jest po trzydziestce, dla niego ona to pewnie już seksowny, ale dinozaur ;) Nie zawsze nawet mając ochotę na ciastko, dobrze się czujemy po jego zjedzeniu ;)
Wiesz, może mamy zupełnie inny próg wyczuwania napięcia, bo dla mnie w tym filmie napięcia było tyle, że w pewnym momencie boleśnie ugryzłam się, niechcący, w wargę (dlatego tak się świetnie czułam podczas sceny, w której Janek demoluje wartburga, ile razy człowiek miał ochotę coś takiego zrobić w życiu;). Ale nie będę nikogo przekonywać, bo przecież ludziom podobają się i poruszają ich często różne rzeczy, czego innego mogą szukać w kinie, czyż nie?

Dobrze, że to rozwinęłaś. Co do sceny z sąsiadką miałem alternatywną teorię, która właśnie pokrywa się z Twoimi odczuciami.
Zakładałem że bohater mógł czuć się dyskomfortowo w tej sytuacji, że działał wbrew sobie. Tyle, że problem w tym że ja miałem tylko takie podejrzenia i dopiero po seansie. Ta scena nie zagrała mi od razu, w chwili gdy ja widziałem.
Dla mnie reżyser kompletnie tego nie udźwignął.
Nie widziałem jakiegoś zmieszania, niepokoju w oczach bohatera, jakiejś kłujacej go od środka niechęci, dyskomfortu. Począwszy od scen na klatce był jakiś taki nijaki. Reżyser nie poświęcił w moim odczuciu nalezytej uwagi temu by pokazać stan emocjonalny bohatera. Wiele zmieniłaby żonglerka dalekim planem i bliskim w scenie np. tuż sprzed "loda" (!). Gdybym widział jego twarz, która zagrałaby sugestywnie jakieś emocje, jakąś grę ciała choćby. Nic tu nie było, albo było, ale zbyt subtelne dla mnie. Z drugiej strony tylko dalszy plan może miał własnie wywołać w widzu poczucie obojetnosci bohatera wobec tej sytuacji i Ty to uchwyciłaś. Ja nie. Z kolei scena miłosna na plaży, pozbawiona dla mnie efektu kontrastu ze sceną u sąsiadki wydała mi się mocno naciagana. Jakby dostawiona troche na siłę. W ogóle mnie nie obeszła. Wydała mi się nawet odrobinę wulgarna.
Sekwencja po scenie seksu też była dla mnie mało estetyczna. Przez głowę przemknęły mi sceny z filmów Kar Waia i pomyślałem sobie że Borcuch powinien był jakis film azjatyckiego rezysera obejrzeć tuż przed nakręceniem tych scen.
Różnimy się się progiem pobudliwosci, to pewne :)

"Odniosłam się trochę do absurdalnego argumentu, że film nie może się podobać komuś kto nie żył w tamtych czasach." - tak właśnie sądziłem i w pełni sie z tym zgadzam. Mam 19letniego kolegę który z filmu wyszedł zachwycony (dał mu 9tkę). Ja natomiast w okresie stanu wojennego miałem niespełna dwa lata, więc zdaje się że jestem mniej więcej Twoim rówieśnikiem. Czytając Twoją notkę i Twoją odpowiedź na mojego posta uderza mnie to jak różnie zapamiętalismy ten film, na jakie szczegóły zwrócilismy uwagę. Do kina bez wątpienia przykładamy inną miarę, a ta inność nie wynika tylko z różnicy płci ;) Z pewnością czego innego w kinie szukamy.
Ja jestem niewolnikiem dialogów oraz spójności i konsekwencji scenariusza. Każdy wątek otwarty w trakcie filmu pozostawia we mnie pustą "przestrzeń" która w trakcie reszty seansu musi byc zapełniona. Niezapełnienie tej przestrzeni powoduje we mnie dyskomfort i niezadowolenie ;)

Ofermo - różnimy się wieloma rzeczami, to pewne, choć co do mniej więcej równieśników to bingo. Ale imponuje mi bardzo analityczny sposób, w który podchodzisz, nie tylko do filmu, ale nawet do swoich oczekiwań wobec niego! Dla mnie filmy są tak jak muzyka - rzadko widzę takie ujęcie czy inne, sposób dobrania planów itd. Ja je po prostu czuję i ten film zdecydowanie poczułam. Ale ja uwielbiam niedopowiedzenia, myślę, że dlatego właśnie tak bardzo urzekł mnie film "Biała Wstążka", nie wiem co o nim sądzisz, ale zauważ, że Haneke ciągle zostawia nas za zamkniętymi drzwiami, kamera po prostu staje wtedy kiedy człowiek chce dobijać się do tych drzwi, by zobaczyć co się tam dzieje! Borcuch też dyskretnie się odsuwa, myślę, że właśnie po to, żeby widzowie wybuchnęli śmiechem w kolejnej scenie, gdy Janek krzyczy: "k...." (przynajmniej ci, którzy zrozumieli), bo rzeczywiście nie do końca było jasne jak Janek odbiera to co się stało. Ale wg mnie to było zamierzone. Najprawdopodobniej Janek sam nie wiedział co czuje.
Co do sceny miłosnej z Basią, to... bardzo mnie zaskoczyłeś? Wulgarna? Bezpruderyjna tak. Ale piękna. Pełna pasji i czułości. Ja to tak widziałam.

Nasza rozmowa popchnęła mnie do ponownego obejrzenia filmu. Okazuje się, że niedokładnie zapamiętałem scenę z sąsiadką. Jednak pojawia się w scenie w mieszkaniu bliższy plan. Kamera obserwuje bohaterów od przodu, którzy tuż przed "tym" poruszają kwestię min. zapalniczki.
Niestety znowu nie dostrzegłem konkretów w emocjach bohatera, choć na pewno Twoje odczucia są bliższe temu co w filmie chciał Borcuch uchwycić.
Podczas drugiego seansu odczułem więcej satysfakcji. Pojawiły sie też jakieś emocje. Z drugiej strony doszło do mnie że poważna wadą tego filmu są dialogi. Zabrakło mi wyrazistości czy polotu, nużyły mnie.
Tak czy inaczej, teraz dochodzę do wniosku że to film nie słaby, lecz po prostu przeciętny. Zmieniam ocenę, daje punkcik więcej ;)

@Czara, co do różnic, nie ma wątpliwości, jesteśmy z dwóch planet, no, przynajmniej z innych półkul tej samej.
Co do analitycznego podejścia, to jest tak, że ja wcale nie tak znowu analitycznie zabieram się do seansów.
Analitycznie podchodzę w momencie jak chce coś napisać o filmie, dojść skąd taki jego przeze mnie odbiór.
Dokonuję wtedy na sobie pewnej autopsychoanalizy. To dość karkołomne, bo działa się wtedy na polu pamięci, a nie chwili tu i teraz, a pamięć jak wiadomo jest dość wybiórcza.
Co do Białej wstązki, to niestety nie widziałem. Znam tylko Ukryte.
Wygląda na to, że dajesz sporo wiary w umiejętnosci i intencje Borcucha. Obyś Ty miała rację. Naprawdę życzę facetowi dobrze.

@Ofermo - nie wiem, czy jeszcze ktoś pamięta dziełko Borcucha pod tytułem Kalaffior, lecz ja go poznałam dawno temu właśnie z tej strony i to mnie skutecznie zniechęciło do śledzenia losów tego reżysera. Może tym bardziej dlatego podobał mi się ten film. Fajnie, że dałeś temu filmowi jeszcze jedną szansę, nawet jeśli to zaowocowało tylko jednym punktem w górę i jeśli odkryłeś jeszcze, że dialogi są kiepskie ;)

Wątek sąsiadki ładnie uzupełnia także ostatnia scena z jej udziałem, o której początku zaczęliście mówić.
Janek soczyście przeklina, a następnie z wielką niechęcią udaje się w kierunku Mikołajewskiej. Kobiety która nagle przestała być kobietą, a stała się zwykłą dziewczyną, dokładnie tak samo zwykłą, jak zwykłym chłopakiem jest Janek. Nie wie, jak zacząć rozmowę, plącze się i, o ile dobrze pamiętam, to nawet rumieni. W tym samym czasie główny bohater nie ułatwia jej zadania - wciąż jest nastawiony wrogo, a przynajmniej nieprzyjaźnie - stoi z opuszczoną głową, wpatruje się w ziemię, co tworzy bardzo ciekawy kontrast.
No i później diametralną zmianę nastroju inicjuje przybycie kapitana, antagonistycznie nastawionego do obu postaci - wtedy Janek zostaje odsunięty na drugi plan, co powoduje u niego frustrację i ogólny wzrost napięcia, a dziewczyna nagle znów staje się kobietą w pełnej krasie. Stanowczą i dumną.

Zresztą odniosłem wrażenie, że reżyser bardzo lubi kontrast, a jeszcze bardziej lubi go następnie burzyć. Nie chodzi tylko o wyżej wymienioną scenę - kolejna taka sytuacja ma miejsce, kiedy Kazik z Jankiem zastanawiają się, czy zagrać koncert. Ten drugi prezentuje sobą postawę, którą mógłbym nazwać typową dla mego pokolenia - pokolenia bardziej realistów niż idealistów. On wcale nie zamierza zrezygnować z buntu i głoszenia swych ideałów z powodu strachu o samego siebie (co można by nawet nazwać "niską podbudką"), ale ze strachu o innych. Chłopak z grzywką blond jest buntownikiem (tak go ukształtował trudny dom), mało tego - jest buntownikiem czystej wody. Przekonuje niezdecydowanego. I znowu kontrast zburzono.

Trzecim przykładem niech będzie sytuacja z domu rodzinnego młodego wokalisty: matka należy do Solidarności, a ojciec jest wojskowym. Ten kontrast także zostaje doszczętnie zniszczony w końcówce (choć jego dekonstrukcja została zainicjowana dość wyraźnie dużo, dużo wcześniej), który na dodatek jest całkiem heart-warming, będąc tak naprawdę nieszczególnie pomyślnym. A przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Natomiast scenę z egazaminem rozumiem w inny sposób. Janek ma 18 lat, chodzi do liceum i do tego lubi punk rocka, muzykę opisywaną często jako "trzy akordy, darcie mordy". Z drugiej strony jest romantykiem (albo po prostu bywa romantyczny) i gra na pianinie. Informacja o nadchodzącym egzaminie sugeruje widzowi, że ten aspekt swego życia traktuje bardzo poważnie i wiąże z nim swą przyszłość - w końcu skoro komponuje, ćwiczy i egzaminuje się, to znaczy, że prawdopodobnie chce iść na studia (słowa ojca: "Janek za rok idzie na studia") muzyczne. Dopełnia to obrazu głównego bohatera.

Na sam koniec: zdecydowanie na plus połączenie wielu sprzeczności w postaci Janka, tak prawdziwej właściwości ludzi w każdym chyba wieku, a już na pewno jednej z ważniejszych, jeśli chodzi nastolatków. Chłopak toczy wewnętrzną walkę pomiedzy buntem, a odpowiedzialnością, brutalnością a romantycznością, pewną dozą naiwności i z drugiej strony świadomością, jak okrutny może być świat. Wg mnie Kościukiewicz idealnie spisał się w tej roli.

Jasne, scenariusz bywa przewidywalny,a niektóre sceny wyglądają na pewno dla młodej publiki sztucznie (sam ratowałem się telefonem do mej matki, czy tłum na dialog "- Kto cię tak umalował?" "- ZOMO" naprawdę zacząłby zgodnym głosem skandować "SOLIDARNOŚĆ! SOLIDARNOŚĆ!"), ale co z tego? Wszak wszystkie najwazniejsze aspekty filmu zostały zaakcentowane przynajmniej dobrze: miłość, dorastanie, odpowiedzialność, bunt, "pierwsze razy" i na dokładkę po raz kolejny bunt.

To po prostu kawał dobrego kina, obok którego nie potrafię przejść obojętnie. I chętnie przeżyję go jeszcze raz, wybierając się nań ponownie. :)

PS. W rzędzie zaraz za mną siedziały dwie panie, które, jak podejrzewam, mogły być takimi matkami Janka. Bawiły się przednio. :)

PPS. @czaro, mówię to bez złośliwości, ale z czystej ciekawości: dlaczego, choć z ocen cząstkowych za film wychodzi Ci 10 i nie zjechałaś w nich poniżej 9, ogólną oceną wystawioną przez Ciebie jest 8? :>

Właśnie obejrzałem "Wszystko co kocham". Jestem chyba gdzieś między czarą a Ofermą. Nie raziły mnie sceny seksu zarówno z sąsiadką jak i z tą właściwą. Moim zdaniem zostały pokazane bardzo naturalnie i poczułem ich atmosferę - zimną za pierwszym razem, cieplejszą (ale nie gorącą) za drugim, kiedy to w powietrzu wisiało już coś niedobrego i czuło się, że to nie początek wielkiej miłości a raczej brutalny koniec czegoś co nie zdążyło się w miłość rozwinąć.

To co mnie natomiast irytowało w filmie to muzyka i montaż. Ta pierwsze często była zbyt głośna i zbyt sztucznie wprowadzana do scen. Czułem się "gwałcony" muzyką i wcale nie chodzi mi o punk rocka. Montaż natomiast był bardzo chaotyczny i często dla mnie niezrozumiały. Nagle pokazuje się na 5 sekund łąka, potem morze, potem znów kolejna scena, zupełnie nie związana z poprzednimi. I tak kilka razy. Jak u Uwe Bolla prawie :)

Plusów filmu jest jednak znacznie więcej niż minusów. Podobało mi się aktorstwo (prawie bez zgrzytów, co dziwi, szczególnie wśród młodych aktorów), zdjęcia (w tym jedna genialna scena gdzie chłopcy z zespołu mijają się z maszerującym wojskiem) i ogólna nostalgiczna atmosfera filmu. Dlatego daję 7/10 mimo wad.

To co mnie natomiast irytowało w filmie to muzyka i montaż. (...) Montaż natomiast był bardzo chaotyczny i często dla mnie niezrozumiały. Nagle pokazuje się na 5 sekund łąka, potem morze, potem znów kolejna scena, zupełnie nie związana z poprzednimi.

Zgadzam się w stu procentach. Jednakże ja odniosłem wrażenie, oglądając ten film, że to bolączka głównie pierwszej jego części, bo w drugiej zdarzyło się to może raz czy dwa...

A wg mnie jedna z lepszych scen to jest ta, która pokazuje chłopaków przed koncertem. Dokładnie sam jej początek - jak od wyjmowanej z pokrowca gitary kamera oddala się, powodując wejście w kadr aktorów. Od pokrowca - do całej trójki (bo Kazik jeszcze nie dotarł). :)

Dla mnie absolutnie najlepszą sceną była początkowa, czyli próba w wagonie i częstowanie się fajkami.
Co do montażu to pełna zgoda, choć w ogóle w moim odczuciu ten film jest bardzo niedoskonały i szósteczkę dałem głównie za intencje a nie ich realizację, ale chyba się powtarzam ;)

Dla mnie najlepszą sceną była ta, o której pisze Michuk i rozwalanie samochodu. Sama chętnie wziełąbym czasem do ręki taki kij hokejowy... ;)

@darcnet - odpowiedź na Twoje pytanie jest prosta: ja nie bardzo umiem wyrażać się składnie liczbowo. Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach, zwłaszcza w internecie, wszystkiemu trzeba dać jakieś gwiazdki, oceny, punkty... Przyznam, że jest to dla mnie trochę śmieszne, zwłaszcza na różnych forach literackim, gdzie niezbyt zdolny grafoman daje nobliście ocenę "trójka"... Oczywiście - jego prawo. A wracając do tematu - nie szukaj w mojej ocenie logiki, przyznaję oceny liczbowe, żeby bawić się w tę samą zabawę co inni, a żadnej z moich ocen niewyrażonych słownie nie będę bronić jak niepodległości ;)
PS A w ogóle - bardzo ciekawy komentarz.

Dodaj komentarz